„List z Kwety. Talib z komputerem”

Wydawnictwo WAB zamieściło na swojej stronie internetowej fragment jednego z rozdziałów Listów przeciwko wojnie.

„List z Kwety. Talib z komputerem”

Kweta, 14 listopada 2001

Piszę te słowa ze skromnego hoteliku przy wielkim miejskim bazarze, gdzie średniowieczny tłum brodatych mężczyzn w turbanach, spowity we współczesną niebieskawą mgłę spalin z autobusów i skuterów, miesza się z osłami, końmi, dwukołowymi wózkami i wozami. Granica afgańska jest oddalona o sto kilometrów i miasto, przykucnięte w kotlinie między spiczastymi, nagimi szaroróżowymi górami jest jednym z brzegów, o który rozbijają się fale pobliskiej wojny, pozostawiając za sobą rozbitków: uciekinierów, sieroty, rannych, żebraków.
Co drugi krok otaczają mnie wychudzone żebrzące ręce i puste spojrzenia kobiet zza burek. Udało mi się dostać pokój, bo amerykański „turysta”, który go wcześniej zajmował, wyruszył pewnego ranka do Afganistanu i już nie wrócił. Pierwsza wersja jego zniknięcia mówiła, że aresztowali go talibowie i powiesili jako agenta CIA. Inna, że zginął w wymianie ognia. Talibowie powiedzieli tylko, że jego ciało znajduje się w szpitalu w Kandaharze i kto chce, może je sobie odebrać. Nikt tego nie zrobił, właściciel hotelu zaś odnajął pokój. Według niego Amerykanin kazał się nazywać „majorem”, mówił kilkoma miejscowymi językami i pokazywał wszystkim grube zwitki pieniędzy. Kto wie, kim był i jak potoczyły się sprawy. Nawet w przypadku takiej małej historii nie można już ustalić faktów.
Fakty, właśnie. Przez całe życie byłem przekonany, że to tam – w potwierdzonych, pewnych faktach – odnajdę prawdę. Teraz, w wieku sześćdziesięciu trzech lat, w obliczu tej wojny, która dopiero co się zaczęła, i z niepokojącym przeczuciem tego, co nastąpi, zdaje mi się, że fakty są jedynie ułudą i że prawda najbardziej przypomina matrioszkę: po otwarciu jednej znajdujesz drugą, mniejszą, i kolejną, jeszcze mniejszą, aż zostaje tylko maleńkie ziarenko.
Oszołomieni detalami ogromnej liczby faktów, coraz bardziej gubimy sens całości. Na co zdadzą nam się cogodzinne informacje o upadku Mazar-i-Sharif i Kabulu, kiedy nie rozumiemy, że przedstawia nam się je jako „zwycięstwa”, podczas gdy jako ludzkość ponosimy właśnie okrutną porażkę, usiłując rozwiązać konflikty na drodze wojennej zamiast odrzucić przemoc, co byłoby najbardziej dobitnym dowodem siły.
Stare porzekadło mówi, że na wojnie pierwsza umiera prawda. W przypadku tej wojny prawda nie miała nawet czasu się narodzić. Wszędzie roi się wprawdzie od szpiegów, informatorów, blagierów i krętaczy, zwłaszcza w takim przygranicznym mieście jak to, ale ich rola stała się marginalna. Ci, którzy naprawdę się liczą w tej wojnie kłamstw, to spin doktorzy, eksperci od komunikacji, pracownicy public relations. To oni zaciągają zasłonę dymną na bezsens tej wojny i nie dopuszczają, żeby światowa opinia publiczna, zwłaszcza europejska, przyjęła odmienną, moralną perspektywę tych wydarzeń. Grupa owych naukowców magików przyjechała niedawno z Waszyngtonu, żeby ulokować się w Islamabadzie i „zajmować się” setkami dziennikarzy zagranicznych w Pakistanie.
Superekspert z wąskiej grupy, która jeszcze do wczoraj pracowała w Białym Domu, usadowił się na Downing Street, żeby wspomóc Tony’ego Blaira w jego roli amerykańskiego naganiacza, jakby to on, a nie Colin Powell był sekretarzem stanu. Prawda o tej wojnie wydaje się tak niewyrażalna, że musi być bez przerwy opakowywana, „zarządzana”, musi być obiektem sprytnej kampanii marketingowej. Ale taki właśnie stał się nasz świat: reklama zajęła miejsce literatury, slogany poruszają nas bardziej niż wersy poezji. Jedynym sposobem, żeby się temu nie dać, jest obstawanie przy samodzielnym myśleniu i, przede wszystkim, własnym sumieniu.
Dwa tygodnie temu wyjechałem z Peszawaru i w towarzystwie dwóch przypadkowo poznanych studentów medycyny wyruszyłem w podróż po Pakistanie. Chciałem zbadać temperaturę w tym „kraju czystości” (to znaczenie słowa „pakistan” w urdu), który ustanowiono w 1947 roku po podzieleniu angielskiego imperium, aby dać muzułmanom ojczyznę, a który teraz znalazł się w samym środku konfliktu, gdzie gra toczy się między innymi o jego przetrwanie. Chciałem zobaczyć z bliska konsekwencje wojny w Afganistanie, którą Amerykanie wciąż nazywają „tylko pierwszą fazą”, żeby zrozumieć, co się stanie z resztą świata – naszego świata, świata wszystkich – kiedy ta wojna przeniesie się stąd prawdopodobnie do Iraku, Somalii, Sudanu, może Syrii, Libanu i kto wie dokąd jeszcze. Według Waszyngtonu terroryści mają swoje kryjówki w ponad sześćdziesięciu państwach i jeśli któreś z nich nie będzie współpracować ze Stanami Zjednoczonymi w ich odkryciu, zostanie uznane za wroga.
Czy to możliwe, że w Europie podniosło się tak niewiele głosów przeciwko tej niemal samobójczej nieugiętości Ameryki? Czy to możliwe, że Europa została kolejną wielką ofiarą tej wojny? W naszej podróży, żeby uniknąć pułapki tras wytyczonych przez naganiaczy oraz luksusowych hoteli przystosowanych dla „prasy międzynarodowej”, z ich codziennymi konferencjami prasowymi, komunikatami i wyjaśnieniami byłych ministrów i emerytowanych generałów, postanowiliśmy trzymać się z daleka od wszystkiego, co oficjalne, i podążać za logiką jedynej nici, która czasami może być naprawdę magiczna: przypadku. Tak więc, od przypadkowego spotkania do kolejnego, z pomocą moich dwóch studentów, byłem świadkiem jednego z największych zgromadzeń muzułmanów na świecie – po pielgrzymce do Mekki – a także sprowokowałem w końcu ministra spraw wewnętrznych Beludżystanu do wystawienia nakazu aresztowania i spuszczenia ze smyczy komandosów, którzy złapali nas w Chamanie, miasteczku na granicy z Afganistanem, gdzie mieliśmy nadzieję niezauważenie spędzić noc.
Wszystko zaczęło się w herbaciarni w fascynującym centrum starego Peszawaru, jakim jest bazar gawędziarzy. Obok nas na macie z przetartej i zakurzonej słomy siedział trzydziestoletni mężczyzna o bardzo gęstej brodzie i dziwnie łagodnym i pewnym spojrzeniu, popijając kahwę – napar z niesfermentowanych liści herbaty – z małych emaliowanych imbryczków, obtłuczonych i czarnych z brudu. Popatrzyliśmy na siebie, zaczęliśmy rozmawiać i popołudnie upłynęło niepostrzeżenie w otoczeniu innych bywalców przysłuchujących się z uwagą naszej konwersacji. Nie wiem, czy wszystko, co Abu Hanifah mi mówił, było prawdą, ale sprawdziłem potem pewne fakty z pomocą moich studentów i sądzę, że było. Mówił, że urodził się „trzydzieści pięć albo trzydzieści siedem lat temu” w prowincji Ghazni w Afganistanie, że jest przywódcą dwustu pięćdziesięciu talibów, że walczył przeciwko Hindusom w Kaszmirze, że został wezwany z powrotem do Afganistanu po rozpoczęciu bombardowań i że poprzedniego wieczoru przyjechał do Pakistanu z małą grupką swoich ludzi z jakąś misją. Zapytałem go o wszystko, co każdy chciałby wiedzieć o talibach, i jego odpowiedzi były szybkie, dokładne i świadczące o dobrej orientacji w polityce, jak swego czasu odpowiedzi chińskiego komisarza politycznego albo Wietkongu.
Mówił, że bomby i pociski są im niestraszne („łusek od pocisków Cruise używamy do budowy minaretów”), że wojna zacznie się naprawdę dopiero wtedy, kiedy wojska amerykańskie zejdą na ziemię, i że talibowie zawsze będą w Afganistanie, bo „taleb oznacza kogoś, kto uczył się w madrasie, i w każdej afgańskiej rodzinie jest już ktoś taki jak ja”. Mówił też, że ewentualna śmierć mułły Omara, obecnego przywódcy talibów, niczego nie zmieni. Najwyższa rada starszych, szura, „jest złożona z tysiąca mułłów Omarów i każdy z nich może go zastąpić”. W każdym mieście, każdej wiosce istnieje miejscowa organizacja, która reprezentuje szurę, i pozostanie ona prawdziwym autorytetem dla ludności, nawet jeśli talibowie w pewnych fazach wojny zostaną zmuszeni do oddania terenu wrogom po to, żeby zaraz potem wrócić i zaatakować. Może się łudził, ale wydawał się bardzo o tym przekonany.
Ten człowiek nie wyglądał mi na fanatycznego nieuka, pełnego przesądów jak młodzi dżihadyści, których spotkałem w wioskach w pobliżu Peszawaru. Oni wierzyli, że amerykańskie bomby zostaną zatrzymane przez cudowne ręce, które w odpowiednim momencie pojawią się na niebie. Byli tępi, zindoktrynowani w nienawiści. On nie. Wiedział, że broń Amerykanów jest „straszliwa”, ale mówił, że, koniec końców, najpotężniejszą bronią jest wiara. Był myślący, dobrze poinformowany o tym, co się dzieje na świecie, świadomy. Bardziej niż bojówkarzem, wydawał się mnichem ze zbrojnego zakonu, takim jak u nas kiedyś byli templariusze. Zapytałem Abu Hanifaha, jak mógł tak swobodnie wjeżdżać i wyjeżdżać z Pakistanu, kraju niegdyś bardzo związanego z talibami, który teraz jednak zwrócił się przeciwko nim i sprzymierzył ze Stanami Zjednoczonymi. Jak to możliwe, że „wróg” w wojnie z terroryzmem był tutaj, w pakistańskim mieście, i pił ze mną herbatę? Zaśmiał się i wszyscy wokół nas zaczęli się śmiać. Taka jest rzeczywistość: pomimo oficjalnej zmiany frontu i teatralnego przybrania przez generała Muszarrafa pozycji popierającego Waszyngton, Pakistan pozostaje naprawdę bardzo ambiwalentny, jeżeli chodzi o wojnę. Rząd w Islamabadzie wie, że Pasztunowie, zarówno ci mieszkający w Afganistanie, jak i ci w Pakistanie, uważają się za jeden naród i antagonizowanie ich oznaczałoby ryzyko wojny domowej wzdłuż dwóch tysięcy kilometrów granicy.
Ryzyko wzrośnie, jeśli Afganistan zostanie praktycznie podzielony na pół, przy czym Sojusz Północny będzie kontrolował Kabul i rejony północne zamieszkane przez nie-Pasztunów, natomiast kontrolę nad południem przejmą Pasztunowie-talibowie. Islamabad wie, że pomimo niedawnych czystek na żądanie Waszyngtonu cały pakistański aparat państwowy, zwłaszcza siły zbrojne i aparat szpiegowski, zawiera wiele elementów, które wiążą go z talibami: od poczęcia, przez namaszczenie, po wspólną ideologię i religię. Z pewnością nieprzypadkowo tej samej nocy, której generał Muszarraf ogłosił pod presją Amerykanów odwołanie szefa służb specjalnych, pożar zniszczył wszystkie teczki dotyczące talibów, ich szefów, mapy ich pozycji i jaskiń. Gdyby Amerykanie dostali je w swoje ręce, polowanie na Osamę bin Ladena i mułłę Omara byłoby dużo prostsze.
Poza tym Muszarraf wie, że amerykańska wojna w Afganistanie zwiększyła sympatię dla talibów i że mit bin Ladena, „bohatera uciemiężonej biedoty”, „symbolu muzułmańskiej rewolty przeciwko arogancji niewiernego supermocarstwa”, szerzy się wśród mas i mógłby w każdej chwili zwrócić się przeciwko niemu, już określanemu przez fundamentalistów jako „kafir”, niewierny, ktoś, kto „je amerykańskie dolary”.

(…)

==

Źródło: http://www.wab.com.pl/?ECProduct=1276

Ten wpis został opublikowany w kategorii Lettere contro la guerra, News. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.