In Asia

In Asia

Książka W Azji to 77 tekstów z lat 1965-1997. Po wstępie „Jak to się zaczęło”, czekają nas krótkie teksty z lat 1965-1972 (z Tokio, Kioto i Sajgonu). Następnie reportaże, publikowane w różnych gazetach, z:
1974 – Laosu,
1975 – Kambodży, Wietnamie,
1976 – Chin (Mao),
1978 – Tajlandii,
1979 – Kambodży,
1980 – Korei Północnej,
1984 – Filipin,
1985 – Kambodży i Japonii,
1986 – Japonii i Filipin,
1987 – Macao i Chin,
1988 – Japonii i Korei Południowej,
1989 – Japonii, Chin, ZSRR,
1990 – Japonii,
1991 – Birmy, ZSRR i Indii,
1994 – Indii,
1995 – Pakistanu, Nepalu, Kaszmiru, Sri Lanki,
1996 – Indii,
1997 – Chin, Indii, Hongkongu.
Książkę zamyka tekst o Orsigna – włoskiej miejscowości koło Florencji.

W niemieckim wydaniu książki W Azji (In Asien) teksty były tłumaczone z włoskiego wydania In Asia, nawet te które ukazały się w oryginale, w prasie po niemiecku. Polskie wydanie również w całości przetłumaczono z włoskiego. W Niemczech same teksty z Der Spiegel wydano w 2008 roku w książce Asien mein Leben. Die großen Reportagen.

Wydanie polskie

W Azjiin_asia_pl

Wydawnictwo WAB
Rok wydania: lipiec 2009
Tłumaczenie: Joanna Wajs
Stron 528

Tłumaczka polskiego wydania opowiada o książce W Azji (Polskie Radio 3, Radiowy Dom Kultury, 1 sierpnia 2009, długość 4:25): POBIERZ / DOWNLOAD (10,1 MB) – PR3_RDK_1VIII2009_Joanna-Wajs_Terzani_WAzji

O książce (z wydawnictwa WAB):

Teksty legendarnego włoskiego dziennikarza, korespondenta niemieckiego tygodnika „Der Spiegel”, pisane na przestrzeni dwudziestu pięciu lat m.in. w Japonii, Kambodży, Laosie, Chinach, Indiach i Pakistanie – oto książka W Azji. Terzani po raz pierwszy trafił na kontynent azjatycki w 1965 roku, jeszcze jako sprzedawca maszyn do pisania marki Olivetti. Dlaczego zachwycił się Azją?

Pojechałem tam w poszukiwaniu „innego”, wszystkiego, czego nie znałem, w pogoni za ideami, ludźmi znanymi mi tylko z lektury. Zacząłem od nauki języka chińskiego, ponieważ pragnąłem zamieszkać w Chinach i zobaczyć maoizm na własne oczy; przyjąłem stanowisko korespondenta wojennego, gdyż uważałem, że to, co dzieje się w Wietnamie, jest również moją sprawą. Reszta przyszła sama, w tym także wybór krajów, w których miałem mieszkać; wybór za każdym razem dokonywany przez całą rodzinę, pod wpływem szczególnego zainteresowania, nigdy z osobistej wygody albo cudzego nadania.

[fragment]

Wystarczy kilka dni w Phnom Penh, aby przywyknąć do odmiennego rytmu życia, aby wejść w logikę innego świata, w którym rzeczywistość i fantazja, rozsądek i przesąd nieustannie się mieszają. Phnom Penh to nawiedzone miasto, gdzie żyją obok siebie ludzie i duchy. Żołnierze ruszający na miejsce operacji z wizerunkiem Buddy w zębach albo z głową przewiązaną kolorową szmatą mającą chronić ich przed kulami nikogo tu nie dziwią. A kiedy biegnie wieść, że prezydent republiki, marszałek Lon Nol, zamierza przesunąć wzgórze w samym środku miasta, ponieważ według jego astrologa wieki temu Chińczycy usypali je podstępem nad siedmiogłowym wężem o imieniu Nagi, duchem Kambodży, aby ujarzmić na zawsze khmerską ludność – nikt się nie oburza.

[fragment]

Był świadkiem wielu wydarzeń historycznych, niekiedy nawet – jak w przypadku wkroczenia wojsk Wietkongu do Sajgonu w 1975 roku – jedynym dziennikarzem z Zachodu. Potrafił jednym rzutem oka ogarnąć całość opisywanych zdarzeń, a jednocześnie cechowała go ogromna dbałość o szczegół. To dlatego jego teksty tak wiernie oddają atmosferę przerażenia w Pekinie po masakrze na placu Tiananmen, paniki na ulicach Phnom Penh przed wkroczeniem Czerwonych Khmerów, ale też dusznego erotyzmu japońskich love hotels.

Wydania włoskie

1) Longanesi, 1998, str. 440
2) TEA, 1999, 2004
3) SuperPocket, 2000

 

Wydanie niemieckie

In Asien

Rok wydania: 2003

Opis:

Singapur, Tokio, Shanghai sind heute Synonyme für einen Erdteil im Aufbruch. Die wirtschaftliche Dynamik, die von den Boom-Regionen Asiens ausgeht, lässt viele ahnen, dass dieser Kontinent das 21. Jahrhundert prägen und wahrscheinlich an die Stelle der Weltmacht USA treten wird.

Der Journalist und Schriftsteller Tiziano Terzani hat 30 Jahre lang für den SPIEGEL aus Asien berichtet. „In Asien” ist die Essenz seiner Erfahrungen. Immer vor Ort berichtet der Spiegel-Journalist in seiner eigenen hintergründigen Art, u.a. vom militärischen Engagement der USA in Vietnam, dem Fall Pnom Penhs, von der Niederschlagung des Aufstands am Platz des himmlischen Friedens, von der Übergabe Hongkongs an die Chinesen oder dem Phänomen der indischen „Räuberhauptfrau” Phoolan Devi. Persönliche Porträts von Mutter Teresa, dem Dalai Lama, vom japanischen Kaiser Hirohito und dem chinesischen Machtpolitiker Deng Xiao Ping verdeutlichen das weite Spektrum asiatischer Lebenserfahrung. Schöne und grausame Eindrücke entfalten sich: die Friedfertigkeit thailändischer Buddhisten neben der Schreckensherrschaft der Roten Khmer und dem gnadenlosen Kodex japanischer Geheimgesellschaften.

Terzani schildert, welche Faszination die westliche Lebensweise auf den Osten ausübt, wie viele Menschen aber auch dafür kämpfen, ihre kulturelle Identität zu bewahren. Seine Betrachtungsweise lässt Mentalitäten und Religionen verständlich werden und bringt Licht in die Hintergründe dieser Weltregion mit ihren Konfliktherden Afghanistan, Kaschmir und Tschetschenien.

Napisali o książce:

Terzani przez ponad trzydzieści lat próbował przeniknąć sekret kultury oraz mentalności społeczeństwa Wschodu, żeby przetłumaczyć Europejczykom ten wciąż egzotyczny i niedostępny krąg znaków. […] To przykład mądrego dziennikarstwa, od którego zaczyna się historia.„Polityka”

Fragmenty polskiego wydania:

Czemu Azja? Wybrałem ją głównie dlatego, że była daleko, dlatego, że sprawiała na mnie wrażenie ziemi, na której zostało jeszcze coś do odkrycia. Pojechałem tam w poszukiwaniu „innego”, wszystkiego, czego nie znałem, w pogoni za ideami, ludźmi znanymi tylko z lektury. Zacząłem od nauki języka chińskiego, ponieważ pragnąłem zamieszkać w Chinach i zobaczyć maoizm na własne oczy. Przyjąłem stanowisko korespondenta wojennego, gdyż uważałem, że to, co dzieje się w Wietnamie, jest również moją sprawą. Reszta przyszła sama, w tym także wybór krajów. Zawsze podejmowałem decyzje razem z rodziną, kierując się własnymi zainteresowaniami, nie zaś osobistą wygodą czy wolą przełożonych.
Korzyść z bycia dziennikarzem w porównaniu, na przykład, z byciem dyplomatą – polega na wolności. Nie tylko na wolności wyrażania własnych poglądów, ale także na swobodzie zmiany pracodawcy, jeśli nie pozwala nam on robić tego, co byśmy chcieli. Ambasador przenoszony z jednej stolicy do drugiej nie może powiedzieć: „Zostanę tutaj i będę reprezentował inne państwo”. Dziennikarz natomiast może przejść do innego tytułu, aby zostać lub pojechać tam, gdzie mu się podoba. Ja miałem szczęście – nigdy nie musiałem zmieniać odbiorcy moich tekstów, aby mieszkać tam, gdzie mnie ciągnęło: w Singapurze od 1971 do 1975 roku, w Hongkongu od 1975 do 1979 roku, w Chinach od 1979 do 1984 roku, potem znów przez rok w Hongkongu, w Japonii do 1990 roku, w Tajlandii do 1994 roku, a od tamtego czasu w Indiach.
W moim przypadku szczęście wiązało się ze spotkaniem odpowiedniego człowieka: Rudolfa Augsteina, założyciela i szefa „Der Spiegel”, który w 1971 roku, może rozbawiony pojawieniem się tego dziwnego gastarbeitera szukającego zatrudnienia, zaproponował mi współpracę, a kilka miesięcy później stanowisko korespondenta. Od tamtej pory byłem „dziennikarzem niemieckim”. Wcześniej próbowałem być także włoskim dziennikarzem, ale – podobnie jak w biegach – nie miałem na tym polu znaczących osiągnięć. W owych latach żaden włoski dziennik ani tygodnik nie posiadał wysłannika na Wschodzie ani nie był zainteresowany stworzeniem takiego stanowiska.
Pisanie w obcym języku, dla czytelnika, którego nie znałem, niekiedy mi ciążyło, więc od czasu do czasu wysyłałem artykuły do włoskich gazet. Współpracowałem z tytułami: „Il Giorno”, „Il Messaggero”, „L’Espresso”, „La Repubblica”, a od 1989 roku z „Corriere della Sera”. Po włosku prowadziłem przeważnie własne dzienniki, z których potem powstało kilka książek.
Zbiór tutaj zamieszczony to wybór tekstów wyłącznie dziennikarskich, napisanych w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat. Większość z nich została przetłumaczona z oryginałów w języku niemieckim lub angielskim, inne artykuły istniały od początku w języku włoskim. Oddałem je do druku bez zmian, w postaci, w jakiej je odnalazłem – starsze na papierze welinowym albo w wersjach przesłanych przez teleks, nowsze zapisane w pamięci komputera.
Mówią, że wraz z rozwojem narzędzi elektronicznych dziennikarstwo się zmienia, że pogoń za sensacją wypaczyła etykę zawodową i że wkrótce znikną tacy jak ja – krążący jeszcze po świecie i ścigający jakieś małe prawdy. Trudno się nie zgodzić, chociaż to bardzo przykre . A jednak mam pewność, że mimo hipermaterializmu i amoralności obecnych dzisiaj w każdej dziedzinie, wartości ducha nie przeminęły i także ten zawód, jak inne, na przekór wszystkim komputerom wnoszącym chłód do naszego świata, może nadal być wykonywany z uczuciem i namiętnością, może nadal być postrzegany jako misja, służba publiczna, sposób na życie. A im więcej telewizja będzie przesyłać do naszych domów skrótów wydarzeń – podanych błyskawicznie, ale powierzchownie – tym bardziej będą potrzebni ci, którzy jadą na miejsce, aby zobaczyć, powęszyć, przejąć się jakąś historią daleką albo bliską, a potem ją opowiedzieć tym, co jeszcze chcą słuchać. Mam pewność, że tak właśnie jest. A jeśli nie – bo nie jestem nieomylny – oto kopalne ślady przedstawiciela ginącego gatunku.

(…)
Wientian, kwiecień 1974
Patrol Pathet Lao przechodzi co godzina po zachodzie słońca. Gęsiego, powoli, górskim chodem, jakby nadal znajdowali się w dżunglach wyzwolonego Laosu, komunistyczni partyzanci patrolują ulice tego miasta, które w latach wojny stało się amerykańskim centrum dowodzenia tajnymi operacjami w Indochinach, metą agentów CIA, ośrodkiem handlu opium. W swoich zielonych mundurach, wypłowiałych od słońca i deszczu, w pełnym rynsztunku bojowym, z chińskimi karabinami AK-47 na biodrze, defilują, jeden za drugim, po obu stronach drogi, przed barami, klubami nocnymi, między grupkami prostytutek i transwestytów polujących na ostatnich klientów na ulicy Sam Se Thai.
Nikogo nie zatrzymują, nie zadają pytań. Na razie po prostu chodzą i patrzą.
Od trzech tygodni w Laosie istnieje rząd koalicyjny. Komuniści mają połowę władzy i tysiąc ośmiuset żołnierzy w stolicy administracyjnej kraju. Choć po układach paryskich dużo się mówiło o tym rozwiązaniu, wprowadzenie go w życie wywołało zaskoczenie. Zdaniem wielu osób to było niczym zakończenie baśni.
Po dziesięciu latach bratobójczej wojny podjazdowej wrogowie, dwaj książęcy bracia przyrodni, spotkali się w Luang Prabang, dawnej stolicy „królestwa miliona słoni”, i przysięgli w obecności króla, swojego kuzyna, że dla dobra narodu będą współpracować.
Laos się zjednoczył, i to na drodze pokojowej; jako pierwsze państwo w Indochinach zdołał zakończyć wojnę, której poszczególne fazy pustoszyły półwysep od 1945 roku. Mieszkańcy tego kraju mają przysłowie na każdą okazję, toteż książę Souvanna Phouma, premier nowego rządu koalicyjnego, znalazł stosowne również do obecnych okoliczności:
– Nie da się wody przepołowić mieczem – powiedział mi z należytą podniosłością na przyjęciu w swojej rezydencji. – Jeśli ktoś znowu spróbuje nas podzielić, my połączymy się jak ona.
Mimo oficjalnie panującego optymizmu, wielu obserwatorów z zagranicy, a także samych Laotańczyków, wyraża wątpliwości co do szans utrzymania koalicji: trzeciej po dwóch wcześniejszych eksperymentach (w 1957 i 1962 roku), które za każdym razem kończyły się katastrofą.
Niektórzy uważają, że Pathet Lao, ze swoją połową wpływów, przeprowadzi zamach stanu, aby zagarnąć całą władzę; inni, przeciwnie, twierdzą, że zrobią to bogate laotańskie rody i ich prawicowi generałowie, aby przegnać komunistów do kamieniołomów Sam Neua, miasta na granicy z Wietnamem Północnym, gdzie oddziały Pathet Lao oparły się krwawym bombardowaniom amerykańskich latających fortec i z powodzeniem prowadziły wojnę rewolucyjną przeciwko rządowi z Wientianu cieszącemu się poparciem Waszyngtonu.
Ale Laos jest krajem wyjątkowym i tutaj koalicja naprawdę może się sprawdzić.
To kraj, w którym nawet w najostrzejszej fazie konfliktu, kiedy żołnierze rządowi i partyzanci komunistyczni zabijali się w dżungli, oficjalny reprezentant Pathet Lao dalej mieszkał spokojnie, jak gdyby nigdy nic, w willi na głównym placu targowym, a umundurowany partyzant pilnował bramy, stojąc naprzeciwko setek gospodyń domowych robiących zakupy na straganach z zieleniną. Cztery ministerstwa w rządzie Wientianu przez trzynaście lat pozostawały nieobsadzone, na wypadek gdyby przywódcy Pathet Lao zechcieli wrócić i znów je objąć, z drugiej zaś strony partyzanci nigdy nie stworzyli samozwańczego rządu rewolucyjnego, jak to uczynił Wietkong w Wietnamie oraz Czerwoni Khmerzy w Kambodży.
Wojna w Laosie została tu przeniesiona z innych terenów Indochin, narzucona przez interwencję amerykańską, a propaganda antykomunistyczna opłacana przez Waszyngton nigdy nie zdołała przedstawić Pathet Lao jako zatwardziałych, śmiertelnie niebezpiecznych wrogów.
Dla Laotańczyków partyzanci byli nacjonalistami, którzy walczyli przeciwko obcej ingerencji w kraju, i ich popularność wciąż jest bardzo duża nawet na ziemiach kontrolowanych przez rząd z Wientianu.
Tysiące ludzi wyległy na ulice, aby wymachiwać flagami i chusteczkami, bić brawo, spontanicznie śpiewać popularną pieśń Pathet Lao (dotąd transmitowaną tylko przez podziemne radio, ale najwyraźniej świetnie wszystkim znaną): Pokój tu jest, przyszedł pokój.
Biała wołga szefa organizacji jechała wolno między dwoma skrzydłami tłumu wznoszącego okrzyki, a żołnierze Pathet Lao, rozstawieni co pięćdziesiąt metrów wzdłuż drogi, byli bohaterami dnia. Ludzie ich obejmowali.
Identyczne przyjęcie zgotowano czerwonemu księciu w Luang Prabang, stolicy królewskiej, a Savang Vatthana, monarcha, był tak rozdrażniony zamknięciem szkół i tłumami na ulicach – z podobną atencją na ogół witano jego osobę – że w ostatniej chwili odmówił podpisania dekretu konstytuującego nowy rząd. Król bał się, że jego tron jest zagrożony, i dopiero gdy Souphanouvong rozwiał jego obawy, zmienił zdanie i złożył podpis.
Lęk, że wraz z dojściem Pathet Lao do władzy wszystko się zmieni, nie był jedynie troską władcy. Bogata laotańska burżuazja, chińscy biznesmeni, ambasadorzy Wietnamu Południowego i Kambodży, rezydenci zagraniczni, a nawet hipisi setkami przejeżdżający przez Laos w swojej wędrówce za tanimi narkotykami – wszyscy byli zaniepokojeni, że nowy rząd podejmie środki ekonomiczne, aby ograniczyć prywatną przedsiębiorczość, rozpocznie dzieło odnowy moralnej kraju i nawiąże stosunki dyplomatyczne z innymi rządami rewolucyjnymi w regionie, a także wyrzuci z państwa wszystkich „nie-Lao”, którzy żyją tu z mniej lub bardziej legalnych interesów.
Nic takiego nie nastąpiło. Choć minęły trzy tygodnie od powstania nowego rządu, nie podjęto jeszcze ani jednej radykalnej decyzji politycznej, a ludzie z Pathet Lao robią, co mogą, aby wszystkich uspokoić. Pierwszą publiczną wizytą nowego ministra gospodarki i planowania – członka Pathet Lao – było udanie się na cotygodniowy obiad w Rotary Club w eleganckim Hotel Lane Xang. Z kolei minister do spraw wyznań – także z Pathet Lao – w towarzystwie czerwonego księcia Souphanouvonga poszedł i na buddyjską, i na katolicką ceremonię ku pamięci Pompidou.
Wientian i Luang Prabang, mimo obecności partyzantów na ulicach, wyglądają tak jak zawsze. Jedenaście palarni opium i siedem burdeli dawnej stolicy królewskiej działa dwadzieścia cztery godziny na dobę, podobnie jak domy publiczne w dzielnicy Pa Kuai w Wientianie i dziesiątki chat, w których fajka najlepszego opium kosztuje wciąż sto kipów (niecałe pół euro). Marihuanę nadal można kupić na głównym targu Wientianu, między główkami kapusty a bazylią, za sto pięćdziesiąt kipów od kilograma, a na wystawach wietnamskich sklepów niezmiennie widnieją, poza portretami króla Laosu, fotografie Nguyena Van Thieu, rozpowszechniane przez lokalną ambasadę Sajgonu, która została zapewniona, podobnie jak kambodżańska, że nowy rząd nie naruszy status quo swoich stosunków dyplomatycznych.
White Rose, sławny bar, w którym dziewczyny palą najmniej do tego stosowną, a zarazem najbardziej intymną częścią ciała dziesięć papierosów jednocześnie, Madame Lulu, burdel, w którym towarem jest wyłącznie „miłość francuska”, wciąż działają, ale lokale są niemalże puste, bo stali klienci – piloci z CIA i tajni agenci bawiący tutaj przejazdem w rozlicznych przebraniach – opuścili kraj razem z większością społeczności amerykańskiej. Kręci się jeszcze trochę starych najemników z Legii Cudzoziemskiej, od 1954 roku handlujących tanią whisky w nędznych barach, ciemnych jak niektóre prowadzone tu interesy.

Asien mein Leben

asienmeinlebenTeksty z samego Der Spiegel z lat 1975-1996 zostały zebrane w książce, która ukazała się tylko w języku niemieckim pt. Asien mein Leben. Die großen Reportagen (wstęp Angela Terzani i Dieter Wild; wydawnictwo Deutsche Verlags-Anstalt. Monachium 2008; 382 strony, 26 zdjęć przedstawiających Tiziano Terzaniego).